Na blogu Czasopisma Coś na Progu od jakiegoś czasu prowadzimy serię recenzji starych, pulpowych filmów klasy "B". Zapraszam na przygodę z Frankenhookerem, pulpowym komedio-horrorem sprzed dwudziestu czterech lat!
Podobno niedługo po tym
jak Frank Henenlotter wysłał swój film do MPAA (amerykańskie stowarzyszenie
zajmujące się nadawaniem filmom ograniczeń wiekowych) jego sekretarka otrzymała
telefon zwrotny z gratulacjami: „Winszujemy, to pierwszy film, jakiemu
przyznaliśmy kategorię S.”
„S, bo seks?” zapytała. „Nie. S bo shit”.
Czy na pewno?
Frankenhooker z pewnością broni się jako fim klasy „B”. Zerknijmy choćby na warstwę fabularną: podczas przyjęcia urodzinowego ojca, młoda Elizabeth (w tej roli Zwierzak Roku magazynu Penthouse, Patty Mullen) ginie w tragicznym wypadku z kosiarką w roli głównej, a sałatka ze szczątek dziewczyny (cytując filmowego reportera) rozbryzguje się po okolicy. Jej zrozpaczony narzeczony, Jeffrey Franken (James Lorinz), porywa jedyny jako-tako zachowany element ukochanej - blondwłosą głowę - i zaszywa się z nią w swoim domorosłym laboratorium. Były student medycyny (zbyt aspołeczny, by utrzymać się na akademii), trochę-elektryk i fizyk-amator, wpada na genialny plan. Zamierza odtworzyć ciało Elizabeth, a po drodze – odrobinę je „ulepszyć”. Całe szczęście, że odpowiednie części zamienne nie stanowią większego problemu – w końcu w Nowym Jorku nie brakuje kobiet, które chętnie sprzedają swoje ciała…
Reżyser restauruje nieśmiertelny motyw potwora Frankensteina, jednocześnie dokręcając własne, komiczne śrubki. Główny bohater, aby na nowo tchnąć w życie narzeczoną (co ciekawe, dziewczyna nosi nazwisko Shelley…) dokonuje kilku brzemiennych w skutki eskapad do dzielnicy czerwonych latarni. Przy pomocy sprytu i podejrzanych wynalazków udaje mu się odnaleźć odpowiednie kandydatki na części ciała dla Elizabeth. Prostytutki przyzwyczajone są jednak do oferowania się w całości… Zaręczam, nigdy nie widzieliście filmu z taką ilością wybuchających dziwek!
Frankenhooker to przede
wszystkim film zabawny. Śmieszy kreacja bohaterów, jak w przypadku
napompowanego alfonsa Zorro, bawią dialogi, protekcjonalny uśmiech wzbudza
scenografia. Produkcja ma za sobą niemal ćwierćwiecze, mimo to Frankenhookera
ogląda się klarownie i przyjemnie. Oczywiście, pod warunkiem, że przyjmiemy
pewną konwencję – jest mocno, weirdowo, śmiesznie i pulpowo!
Frank Hehenlotter, amatorom niskobudżetowych horrorów znany jako twórca trylogii o Wiklinowym koszyku, nie zapomina jednak o horrorowych smaczkach. Mamy więc Joffrey’a stymulującego korę mózgową przy pomocy wiertarki, romantyczną kolację przy świecach w towarzystwie odciętej głowy, a także niespodziewany, pozostawiający po sobie mentalny chaos epilog…
Frank Hehenlotter, amatorom niskobudżetowych horrorów znany jako twórca trylogii o Wiklinowym koszyku, nie zapomina jednak o horrorowych smaczkach. Mamy więc Joffrey’a stymulującego korę mózgową przy pomocy wiertarki, romantyczną kolację przy świecach w towarzystwie odciętej głowy, a także niespodziewany, pozostawiający po sobie mentalny chaos epilog…
A entuzjastów potworów
i wynaturzeń z pewnością zachwyci mutant, którego sam Hieronim Bosch by nie
wymyślił – ukazujący się w końcowych minutach produkcji zlepek zgrabnych
kończyn i damskich organów, obdarzony zupełnie niezależnym życiem…
Wniosek jest właściwie
tylko jeden: nigdy nie zapominaj o częściach ciała schowanych w zamrażarce!
Horroru w horrorze: 3/10
Pulpy w pulpie: 9/10
Humoru przy piwie: 7/10
Seksu w momentach: 6/10 (lesbijski pocałunek i trochę gołych cycków!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz