piątek, 10 lipca 2015

Ady przekłady #1: Abandoned Dog


Jakiś czas temu w ramach zaliczenia zajęć z Przekładu mieliśmy zabawić się w tłumacza i wziąć na warsztat fragment prozy lub niedługi wiersz. W moim przypadku padło na poezję Roberta Service, a konkretnie liryk pt. Abandoned Dog. Zachęcam do zapoznania się z oryginałem, wiersz trafia do wrażliwości...


Porzucony pies – Robert William Service

Wyrzucili go na samotnej drodze
I popędzili niczym rozmazana smuga
Szedłem tam cały w trwodze
Już martwy, myślałem, jak droga długa
I wtedy go zobaczyłem: skomlącego szczeniaka
Co się podnosi i zrywa, i chce ich złapać.

Wiecie jak niemądre są malutkie pieski
Ten myślał, że się z nim bawią przebiegle
I próbował dogonić samochód niebieski
Widziałem jak biegnie i biegnie
Jednak koła bezduszne zwolnić nie chciały
W końcu się potknął, zmęczony i obolały.

Znalazłem go zwiniętego wzdłuż drogi
Szczęśliwe życie bestialsko zabrane
Leżał tak bezwładnie w pyle srogim
Pomyślałem, że jego serce zostało złamane
Wtedy otworzył jedno oko ciemne
I poszukał mej dłoni w tej chwili bezcennej

Podniosłem go delikatnie, robiłem to nieraz
I zaniosłem mojej lepszej połowie
Która kocha wszystkie psy, a ten szczeniak teraz
Dzieli z nami dom. Jedno tylko powiem:
Przeklinam podłych drani, którzy
Jego szczęście chcieli zburzyć!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Ada recenzuje #3: "Beksińscy. Portret podwójny" Magdalena Grzebałkowska



Jeśli wierzyć ludowemu przysłowiu, że kto z kim przestaje, takim się staje, to Magdalena Grzebałkowska z dziennikarki i reporterki sprawnie zamieniła się prawdziwą artystkę. Malarkę słowa. A nakreślony przez nią
Portret podwójny szybko przerodził się w arcydzieło literatury faktu.



Jeszcze dwa lata temu na festiwalach fantastyki prowadzono prelekcje o rzekomej „klątwie” rodziny Beksińskich, a o enigmatycznych postaciach ojca i syna, zamordowanego malarza i melomana-samobójcy, krążyły legendy. W internecie roiło się od makabrycznych obrazów Zdzisława i przepełnionych motywami wampirycznymi audycji radiowych Tomasza.


Fatum. Zły urok. Tajemnica.

Dopiero autorka przyjęła rolę dobrej wróżki i odczyniła ich historię, sprawiając, że Beksińscy stali się tak ludzcy i tak wielopłaszczyznowi. Utkani z codzienności: z pitej codziennie coca-coli, z neurotycznych lęków na myśl o wizytach, awantur o magnetofon, fascynacji Jamesem Bondem czy farb do malowania kradzionych z zakładu pracy. Grzebałkowska zaserwowała czytelnikowi opowieść – wartką, fascynującą i wielowątkową. Aż dziw, że prawdziwą. Potęgę dzieła zbudowała na ogromnej ilości materiałów źródłowych – w książce mówią przyjaciele, rodzina, sąsiedzi, dawni pracodawcy i chwilowi znajomi Beksińskich, wydobywając na światło dzienne szczegóły życia artystycznej rodziny w głębokim PRLu. Głos w biografii dostali również jej bohaterowie – na podstawie imponującej kolekcji listów, nagrań z rodzinnego dziennika fonograficznego oraz zdjęć, wyłania się obraz dwójki zupełnych przeciwieństw – dowcipny Zdzisław z pełnymi grozy obrazami oraz pozbawiony sensu życia Tomasz, tłumaczący komedie Monty Pythona. Jeden urodzony sto lat za wcześnie, rozkochany w technologii i gadżetach, drugi – sto lat za późno, chodzący w pelerynie wampira i szukający romantycznej miłości u boku tej jedynej.

Trzecim, niewidzialnym filarem reportażu staje się żona i matka, Zofia Beksińska, kobieta, „która się do Beksińskich nie zaliczała, była do nich jedynie przyklejona”. Za opowieść o towarzyszce życia gotowej zatracić samą siebie, by trwać u boku artysty, o matce, która co noc zastanawiała się, czy znajdzie swojego syna żywego, należą się Grzebałkowskiej osobne gratulacje.

Beksińscy. Portret podwójny nie stanowi jedynie biogramu dwóch intrygujących mężczyzn. To historia o poszukiwaniu tożsamości, dążeniu do samorealizacji, głębokości ludzkich relacji i nauka o miłości, tyleż prawdziwej, ile trudnej do okazania.




Notka odautorska: Drugi rok z rzędu udało mi się wziąć udział w ciekawym projekcie. Razem z całą moją grupą (pozdrawiam kreatywne pisanie!) zostaliśmy studenckim jury Nagrody za Najlepszy Reportaż Literacki im. Ryszarda Kapuścińskiego. Wiązało się to z semestrem wypełnionym czytaniem bardziej i mniej udanych książek, ocenianiem ich i wyłanianiem zwycięzcy. Jak nietrudno się domyślić, studencki wybór padł na Magdalenę Grzebałkowską za jej niesamowity reportaż dotyczący rodziny Beksińskich. Udało się nam Magdę spotkać, wręczyć jej kwiaty i strzelić kilka pamiątkowych fot. Do tego wszystkiego razem z kumplem mieliśmy zaszczyt poprowadzić spotkanie autorskie na temat nagrodzonej książki. Fajna sprawa!

Zainteresowanych samą nagrodą odsyłam tu. A tutaj mały artykuł o naszym studenckim jury.


Jak tylko znajdę lepsze jakościowo, natychmiast podmienię ;)

niedziela, 11 stycznia 2015

GameTective #2: Wolfenstein

Nie ma gry, która dla gatunku First Person Shooter zrobiłaby więcej, niż słynny Wolfenstein 3D. Uważany za pierwszego FPSa, wyprodukowany w 1992 roku przez firmę id Software, nazywany jest niejednokrotnie "dziadkiem wszystkich strzelanek". Dał początek kultowej dziś serii gier o tym samym tytule, z których najnowsza - The New Order - pojawiła się 20 maja ubiegłego roku. Jak każda wielka seria, Wolfenstein naszpikowany jest ciekawostkami...


1. Wolfenstein 3D to nie pierwsza gra z serii


Zanim nastąpiły czasy świetności komandosa Williama Blazkowicza w Wolfenstein 3D, wydane zostały dwa tytuły poprzedzające słynną strzelankę.

Były to wypuszczone w latach 1981 i 1984 Castle Wolfenstein oraz Beyond Castle Wolfenstein. Obie gry należały do Muse Software i stworzone zostały na popularne w latach osiemdziesiątych komputery Apple II oraz Commodore 64. Amerykanie z id Software zainspirowali się historią jeńca wojennego zamkniętego w niemieckim zamku i na tej podstawie wyprodukowali własną grę. Próbowali wymyślić inny tytuł, jednak uznali, że żaden nie odda ducha historii. Obyło się bez sądzenia o prawa autorskie - oryginalni pomysłodawcy Wolfensteina zbankrutowali w latach 80.

2. Główny bohater... Polakiem?


Tak! William "B.J" Blazkowicz to urodzony w 1911 roku w Stanach Zjednoczonych syn polskich emigrantów. Jego drugie imię również brzmi swojsko - Józef to niemal manifest polskości :)


3. Wycieczka do zamku Wolfenstein od trzynastego roku życia?


Zanim w 1994 roku powstała amerykańska organizacja ESRB (Entertainment Software Rating Board), zajmująca się nadawaniem oznaczeń wiekowych grom komputerowych, nikt specjalnie nie przejmował się, do kogo trafi świeży produkt. Pod tym względem wyróżniła się id Software, której pracwonicy uznali, że Wolfenstein 3D niekoniecznie nada się dla najmłodszych użytkowników komputerów i jako pierwsi w historii nadali grze ograniczenie wiekowe. Sugerowali, ze w komandosa Blazkowicza wcielić się powinni gracze powyżej 13 roku życia.
Dwa lata później ESRB podniosła granicę wieku aż do 17.


4. Pokrzyczmy po niemiecku!


Każdy, kto choć na chwilę zetknął się z kultowym Wolfensteinem 3D mógł nasłuchać się charakterystycznych, niezrozumiałych porzykiwań, jakimi antagoniści reagowali na wdarcie się Blazkowicza w kolejne partie zamkowego labiryntu. Za odgłosy te odpowiedzialna jest cała ekipa id Software - pracujący nad udźwiękowieniem Robert Prince zaciągnął przed mikrofony wszystkich swoich kolegów z pracy.

Kluczowe "Scheiss!" wykrzykiwane przez Hitlera, kiedy graczowi uda się rozbroić jego pancerz należy natomiast do Scotta Millera, założyciela firmy Apogee Software, odpowiedzialnej za wydanie gry na rynku.

5. Gra o nazistach... bez nazistów?


Po wypuszczeniu najnowszej części cyklu (Wofenstein: The New Order) firma Bethesda musiała przygotować specjalną, ocenzurowaną wersję gry wypuszczaną na tereny Niemiec i Austrii. W okrojonym Wolfensteinie nie występują swastyki ani jakiekolwiek nawiązania do hitleryzmu, co czyni z gry... swoją własną karykaturę. Dodatkowo wydawca gry wprowadził specjalną blokadę regionalną - na terenie krajów niemieckojęzycznych nie mogą uruchomić "nazistowskiego" Wolfensteina nawet posiadacze międzynarodowej wersji na PC.

6. A może by tak skoczyć po stimpaka?


Ten, kto uważnie przypatrzy się scenografii siódmego rozdziału najnowszego Wolfensteina, ma szansę zauważyć ciekawe nawiązanie do innej, zakupionej przez Bethesdę gry - popularnego Fallouta 3! Na ścianie znajduje się ogromny właz, stanowiący wejście do Krypty 101, z której pochodzi główny bohater trzeciej części legendarnego RPGa.

środa, 5 listopada 2014

Coś na Progu PULP Podcast: Jeździec znikąd

Serdecznie zapraszam na pierwszy odcinek podcastu Dziwny dziki zachód, w którym Paweł Iwanina zgłębia tajemnice westernów, coltów i ostróg! 
Tylu pulpowych smaczków o słynnym Lone Rangerze z pewnością nie słyszeliście... 





poniedziałek, 3 listopada 2014

Ada recenzuje #2: "Ambasadoria" China Miéville

Arieka zaś leży bardzo daleko od wszystkiego. (…) Sterczy samotnie na skraju zbadanego nurtu – o ile nurt w ogóle można zbadać. Gdyby nie wiedza, zdolności i odwaga zanurzaczy, nikt nigdy nie dotarłby do mojego świata.

Dość wiedzieć, że cała, prawie pięćsetstronicowa „Ambasadoria”, również leży bardzo daleko od wszystkiego, co dotychczas było czytelnikom znane. Dotarcie do jej świata jest niemałą intelektualną ekspedycją – Mieville stworzył książkę dla odbiorcy cierpliwego i przygotowanego na to, że nie wszystko zostanie mu podane na tacy.


Gatunkowo „Ambasadoria” zgrabnie wpisuje się w szablony klasycznego science-fiction, jednak autor „Dworca Perdido” nie byłby sobą, gdyby w powieści zabrakło charakterystycznych dlań udziwnień i nierealności, kojarzonych z nurtem New Weird. Tył futurystycznej okładki krzyczy, że „Mieville nie podąża za trendami”, że „on je wyznacza!” i z tym trzeba się w zupełności zgodzić. Który z wielkich patronów fantastyki naukowej nie inspirował się naukami ścisłymi, a – ku zaskoczeniu grona fanów – lingwistyką?


Brytyjczykowi się udało. Cała oś fabularna powieści kręci się wokół roli Języka w społecznościach Gospodarzy i władających wszechangielskim przybyszów. Ci pierwsi, rodowici Ariekeni, istoty tak odległe rozumowi ludzkiemu, jak to tylko możliwe, to jednostki niezdolne do kłamstwa, tożsame ze skomplikowanym, dwugłosowym językiem, jakim się posługują.

Razem z nimi na planecie koegzystują imigranci - epizodycznie wspomniani Kedisowie i Shur’asi oraz wszechstronni kolonizatorzy i podróżnicy: ludzie. Zetknięcie się dwóch zupełnie obcych cywilizacji owocuje wymianą technologii i umiejętności. Ziemianie, którzy zapomnieli o swoich korzeniach na tyle, że nawet upływający czas liczą w kilogodzinach, otrzymują genetycznie modyfikowane, żywe maszyny prosto z ariekieńskich farm, natomiast żyjący w przeświadczeniu o nieomylności i omnipotencji Języka Gospodarze doznają swoistej poglądowej rewolucji. Pewni, że wypowiedziane słowo oznacza jego desygnat – innymi słowy - że nie ma rozróżnienia między tym, co się komunikuje a tym, co się myśli i wie o bieżącym stanie rzeczy, nagle stają oko w oko z ludźmi. Urodzonymi kłamcami i mistrzami w sianiu metafor. Istoty zdolne „mówić o rzeczach które nie istnieją”, stały się dla Ariekenów źródłem rozrywki i niedoścignionym wzorem do naśladowania.

Pośród pstrokatej, przyszłościowej otoczki ze sztuczną inteligencją zamkniętą w automach-robotach, zaawansowanym klonowaniem i ożywionymi biowszczepami na czele, kręci się główna bohaterka powieści – zanurzaczka i celebrytka, Avice Benner Cho. Kobieta, którą każdy czytelnik musi wyobrazić sobie sam, gdyż autor nie zwrócił uwagi na kwestie tak przyziemne, jak opis wyglądu postaci. W przypadku narracji pierwszoosobowej jest to zabieg możliwie wytłumaczalny – bohaterka nie jest oazą samouwielbienia i nie przynudza odbiorcy opisami swego idealnego ciała, albo też stanowi po prostu jednostkę dowolną, przykładowego everymana, jednak co stało się z aparycjami innych, napotkanych w książce istot?

Szare, mało wyraziste postaci aż się proszą o stwierdzenie, że może Mieville szczegółowo opisywać nie potrafi albo i zwyczajnie – nie lubi. Wystarczy jednak sięgnąć po którąkolwiek powieść rozgrywającą się w steampunkowym świecie Bas-Lag, do którego należą wielokrotnie nagradzane „Dworzec Perdido”, „Żelazna Rada” i „Blizna” aby zupełnie porzucić podobne pomysły. Bo o ile Arieka to planeta pełna jednolitych ludzi, dziwacznych, oszczędnie opisanych zwierząt i całkiem obrzydliwych Gospodarzy, to krainy Bas-Lag aż rażą w oczy mnogością barw i różnorodnością istot, z których każda zostaje w pamięci jako intensywnie kreowana postać literacka. Po bohaterce „Ambasadorii” nie zostanie najprawdopodobniej nic, poza tym, że nadużywała słowa „flokowanie”.

Mieville wrzuca czytelnika na głęboką wodę. Już od pierwszych stron zasypuje go licznymi pseudonaukowymi neologizmami, które mają imitować nazwy zaawansowanych technologicznie maszyn i urządzeń, kreuje też wszechobecną ‘czasemprzestrzeń’ czy wyrażający jeden z dni tygodnia „domińdzień”. Bohaterowie podróżują ożywionymi maszynami zwanymi corvusami i oddychają przez maski aeoli, a do wszystkich tych nowinek należy się przyzwyczaić zupełnie samodzielnie. Autor nie tłumaczy, nie rozjaśnia i nie ogląda się wstecz – snuje historię tak pełną dziwaczności i tak naszpikowaną własnym techżargonem, że niedzielni czytelnicy mogą się w tym obcym świecie zwyczajnie pogubić i zakończyć przygodę z „Ambasadorią” jeszcze zanim ta nabierze fabularnego tempa.




Fani Mievielle’a z pewnością docenią jednak wszechstronność autora – „Ambasadoria” jest jego pierwszym dziełem o tematyce fantastycznonaukowej, a ten zdaje się doskonale odnajdywać w niuansach gatunku. Tworzy dziwaczny, zaawansowany technologicznie świat ze świeżym, oryginalnym pomysłem na obcą rasę (o planecie zamieszkanej przez istoty nie potrafiące kłamać pisał już Dostojewski, jednak China Mieville wybitnie radzi sobie w restaurowaniu motywu) i ciekawym zapatrywaniem na model społeczeństwa ludzi. Niegdysiejsi Ziemianie, którzy już dawno zapomnieli, gdzie leży ich rodzima planeta, żyją w swoistych komunach. Dzieci są wychowywane przez tak zwanych „rodziców zmianowych”, dopuszczalne jest wielożeństwo a na homoseksualizm patrzy się przez palce. Przedstawicielami społeczności są Ambasadorzy – osoby specjalnie przygotowane do pełnienia roli mediatorów między ludźmi i Ariekenami. Na tle szarej masy wyróżniają się też zanurzacze – odważni nawigatorzy zajmujący się pilotowaniem statków podróżujących po tak zwanym Nurcie – morzu czasoprzestrzeni w jakim zawieszone są poszczególne planety.

Poza znanym i lubianym motywem kontaktów pozaziemskich, Mievielle przemyca kilka problemów do rozważenia – rozwodzi się nad rolą języka w kształtowaniu porozumienia międzygatunkowego, ukazuje, co może się stać, gdyby nagle nam go zabrakło i jak bardzo definiuje nas fakt, że wykształciliśmy zdolność do kłamstwa. Delikatnie trąca zagadnienia związane z kolonializmem, etyką i religią, a jako zagorzały trockista nie wzbrania się przed krytyką rządów totalitarnych i kapitalistycznych. Całość mota kokonem rewolucji, na której opiera się jedna z głównych osi fabularnych powieści.

Książka wymaga od odbiorcy stałego skupienia – nie nadaje się jako chwilowa odskocznia od innych zadań. Pochłaniana jednym ciągiem potrafi zahipnotyzować pełnym przewrotności, fantasmagorycznym światem i kiedy już przełknie się językowe innowacje i wdroży we wszechobecny futuryzm, zapewnia dobrą rozrywkę na kilka solidnych godzin.

Pozycja godna polecenia entuzjastom science fiction, fanom charyzmatycznego autora oraz ambitnym czytelnikom, gotowym poświęcić pozycji odpowiednią ilość czasu i skupienia. Nie nada się dla początkujących fantastów ani osób poszukujących lekkiej, niewymagającej lektury na kilka wieczorów.

Opublikowano również na blogu czasopisma Coś na Progu :)

niedziela, 26 października 2014

Coś na Progu PULP Podcast: Cienie Imperium

Dziś gratka dla fanów Gwiezdnych Wojen - Łukasz Śmigiel w swoim podcaście "i wPadł mi stary, dobry komiks" rekomenduje Cienie Imperium - kultowy komiks ze scenariuszem Johna Wagnera i rysunkami Kiliana Plunketta oraz Johna Nadeau. 

Niech moc będzie z Wami!





piątek, 24 października 2014

Podcast: Kultowe damy fantastyki #1: Jessica Rabbit

Postanowiłam, że pierwszy cykl tematyczny związany z najciekawszymi kobietami świata fantastyki ukazywał się będzie w formie podcastów. Na warsztat wzięłam więc tekst o Jessice Rabbit i dodałam kilka pikantnych smaczków na jej temat. To moja pierwsza przygoda z nagrywaniem i muszę przyznać, że było całkiem interesująco!

Potwierdza zadowolona ośmiornica ze zdjęcia :)





Za zmontowanie nagrania ogromne podziękowania dla Pawła Iwaniny.